Po krótkim wypadzie na plażę, tym razem prawie pustą, w końcu to poniedziałek rano, pakujemy się i łapiemy autobus do Granady. W taksówce kierowca robi wielkie oczy bo J prosi o kurs 'na autobus do Granady' a zrozumiał tylko słowo Granada i chyba właśnie spodziewał się kursu miesiąca. Od słowa do słowa wyjaśniamy jednak że to tylko do 'stazione'.
Na dworcu scenki jak z PRL-u, kolejka się wije, tylko trzy kasy otwarte a co druga osoba się awanturuje. Zresztą może to tylko tak wygląda bo większość Hiszpanów głośno rozmawia i mocno gestykuluje. Przy okienku konsternacja. Pokazujemy na nasze plecaki, że chcemy zapłacić tak jak na wszędzie porozklejanych ulotkach ale kasjerka domaga się imion i nazwisk. Ostatecznie dopłacamy 2 euro i zostajemy ze świstkiem papieru, który po dłuższych oględzinach okazuje się ubezpieczeniem. Od czego? Nie mamy pojęcia.
Droga mija bez przeszkód i w niecałe dwie godziny docieramy do Granady. Na dworcu w informacji rozczarowanie - nie mają pojęcia gdzie znajduje się nasz hotel ale przynajmniej pokazują mniej więcej w którym kierunku. Sprawa zaczyna wyglądać gorzej, kiedy i w informacji w centrum miasta też do końca nie wiedzą. Wreszcie po pół godzinie szukania z bagażami na plecach w ukropie znajdujemy. W hotelu przyjemna niespodzianka, wszystko nowoczesne, na miejscu, cicha klimatyzacja.
Szybki obiad popity szklaneczką sherry i wędrujemy do Albaizin, dzielnicy tradycyjnych domków arabskich. Spacer cały czas pod górkę, ukrop leje się z nieba i po pól godzinie zaczynam chlapać się wodą z każdej napotkanej fontanny a po godzinie, kiedy wreszcie znajdujemy otwarty sklep, walczymy zaciekle o butelkę wody. Sama dzielnica nieco rozczarowuje. Niewątpliwie nie jest odrestaurowana na pokaz ani nic takiego bo tętni życiem a mieszkańcy zajmują się swoimi sprawami. Problemem jest jednak odnalezienie się w gąszczu wąskich uliczek a przewodnik tym razem kompletnie nie zdaje testu. J kupuje w jednym ze sklepików wachlarz i łamanym hiszpańskim wyjaśnia, że polacco, który się nie odzywa mieszka w Hondurasie. Sprzedawcę kompletnie zamurowało i muszę wkroczyć i wyjaśnić, że Londres i Honduras to jednak dwie różne sprawy.
Nagrodą za wspinaczkę jest wspaniały widok na Alhambrę z placu Świętego Mikołaja. W trakcie kiedy piszę, grupka Francuzów dopytuje się J czy aby nie jestem następcą Emila Zoli. Na placu zbiera się tłumek ludzi w oczekiwaniu na zachód słońca. Postanawiamy czekać i spędzamy ponad godzinę siedząc na murku od czasu do czasu wymieniając uwagi z przypadkowo poznaną parą Hindusów z Detroit.
W drodze powrotnej w dół spektakularnie i kompletnie gubimy się w plątaninie identycznie wyglądających stromych uliczek. To co na mapie wygląda na normalną ulicę, w rzeczywistości okazuje się szeroką na maksymalnie dwa metry ścieżką lub schodami.
Docieramy do pasażu pełnego tandetnych sklepików z arabskimi ubraniami i pamiątkami. Pomimo że to 10, większość sprzedawców siedzi na krzesełkach przed swoimi sklepami i rozmawia, wstając od czasu do czasu kiedy pojawi się klient. Zastanawiam się przez chwilę nad kupnem jednego z dziesiątek rodzajów herbat ale ostatecznie decyduje, że nie chcę wozić ze sobą wszędzie woreczka z zielonym suszem.
Jako, że puby i restauracje w Granadzie rywalizują na wszystkie sposoby o tytuł najlepszych tapas, zaglądamy do kilku w okolicy, które podobno niewiele się zmieniły od lat, pomimo napływu turystów. Oba okazuje się mają fantastyczny wystrój, pełne starych beczek po winie itp ale jedzenie jest bardzo proste i chociaż dobre w smaku, sprawia wrażenie przekąsek raczej niż mini dań jakie królowały w Maladze. Ostatnie z miejsc, które odwiedziliśmy nie ma wcale miejsc do siedzenia i menu tylko po hiszpańsku ale jest OK.
Nocą Granada żyje na całego ale, przynajmniej w okolicach placu Św Anny, angielski słyszy się prawie tak często jak hiszpański. Po północy czas na powrót bo jutro długi dzień - zwiedzanie Alhambry.