Wstajemy jak zwykle - mniej więcej dwie godziny później niż zamierzaliśmy. Po śniadaniu spacerujemy do ruin starożytnego amfiteatru ale przewodnik opisuje go w jednym zdaniu więc trudno się coś więcej dowiedzieć.
Zaraz obok znajduje się Alcazaba, dawna twierdza arabska. Co prawda oprócz murów niewiele zostało z oryginału ale znajdujące się tu ogrody prezentują się fantastycznie - drzewka pomarańczowe, granaty, róże i rozmaita śródziemnomorska roślinność. Stosunkowo niewiele turystów a o dziwo najczęściej słyszany język to hiszpański.
Na lunch wybieramy restaurację gorąco polecaną przez hotelowego recepcjonistę. Kelner na pytanie co w karcie jest bez wieprzowiny kręci głową z dezaprobatą. Decydujemy się na trzy dania z ryby, podobno podawane z chlebem. W niecałe pięć minut na stole lądują trzy bagietki posmarowane różnymi pastami! - konsternacja, to będą drogie kanapki. Mamy nauczkę na przyszłość, żeby dokładnie czytać menu, pierwszą ale nie ostatnią. Zapchani na amen ruszamy w dalszą drogę zastanawiając się jak smakowałby jeż w skorupce dumnie wymieniony w karcie. (Potwierdziliśmy u kelnera, że to takie "małe zwierzątko z kolcami").
Po południu lądujemy na plaży, nie jest specjalnie tłoczno ale pomimo że to czwarta po południu, słońce piecze tak, że na piasku nie daje się stanąć gołą stopą. Po plaży wspinamy się na wzgórze górujące nad miastem żeby obejrzeć zamek. Kilku dziesięciominutowy spacer bardzo stromą ścieżką kończy się na bramie, gdzie strażnik informuje, że wprawdzie zamek jeszcze jest otwarty, ale ostatnie wejście było 5 minut temu. Ostatecznie widząc nasze miny lituje się i pozwala wejść, chyba dlatego, że mamy już bilety kupione wcześniej. Blanki zamku to wspaniały punkt widokowy na cztery strony świata, szkoda tylko że widoki raczej przeciętne.
Nocą włóczymy się trochę popijając sangrię ale jest niedziela, dużo spokojniej i nawet restauracje pustoszeją koło północy. Na głównym placu termometr wyświetla temperaturę - 28.5 stopnia w środku nocy. Uff.